Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/403

Ta strona została uwierzytelniona.

Żebrowski sypie anegdotkami biurowemi, opowiada je, jęcząc, stękając i »wdychając powietrze...«
— Jeśli on i ją tak bawił przez czternaście lat, co dziwnego, że ucieka...
Wreszcie stanęli tuż pod skalną ścianą, która wspięła się przed nimi w górę i zabarykadowała im drogę.
Już wszystko umilkło w tej cichości wielkiej i bezgranicznej, która równie dobywa się z tafli morskiej o przedwieczornej chwili, jak i z głębi porwanych rozpadlinami skał, z których samotne limby, szemrząc cichutko swą nocną litanię, strzelają.
Z wysiłkiem obejrzał się poza siebie Porzycki. Był on tam ciągle, ten szary, drobny cień człowieka. Porzycki spojrzał na niego, gdy na czworakach piął się ku niemu, chwytając się lian i krzaków, które łamały się w jego kościstych palcach.
I w jednej chwili z całą brutalną jasnością przesunęło mu się przez myśl, że ten człowiek trzymał nieraz w objęciach Tuśkę, że ten gad pełzający, brzydki, nędzny, trzykrotnie dał wspólnie z nią życie dziecku... że...
I ogarnął go wstręt nie tylko do niego, ale jakby i do niej, że ona mogła...
— Nie znała mnie wtedy — starał się banalnie uspokoić, dziwiąc się równocześnie, że go takie »dziecinnady« tak obchodzą i wzburzają.
Wreszcie Żebrowski dopełzł do podnóża skały.
— Och!... jakie to wysokie! To pewnie Giewont?... co?...
Lecz Porzycki mu nie odpowiadał. Nerwowo zaczął zrzucać z siebie worek alpejski, który miał przewieszony przez ramię, serdak i kurtkę.
Machinalnie naśladując jego ruchy, czynił to samo Żebrowski.
— Co pan robi? poco się rozbiera? Zaziębi się pan — krzyknął Porzycki.
— A pan?
— Ja będę zbierał gałęzie.
— Po co?...