ludzka istota, sponiewierana losem, od dziecka w kierat beznadziejny wprzągnięta, z mózgiem przekrwionym, z piersią zapadłą od schylania się nad wieczną pracą. Kark ma jakby złamany od ciągłej chłosty, od tego ciągłego gnania, a może! a może!...
Męka lat dziecięcych, gdy drżało serce drobne pod mundurkiem, w chwili oddawania w domu »cenzury«, a oczy zmęczone »sznurów« w ręce ojcowskiej szukały.
Zwykłe postronki do wieszania bielizny, złożone w kilka razy spadają na plecy, szyję, głowę... Mundurek ściągnięto, bo szkoda.
Ciała dziecka nie szkoda!
Mundurek pokryje sine pręgi.
To nic.
A potem życie, los, ludzie. Ciągle ta chłosta, te sznury, co się wpijają teraz jeszcze gorzej, bo w serce, w duszę.
Zimny, chłodny »sposób obejścia się« i tę chłostę pokryje. Uśmiech, jak niegdyś mundurek, rozpostrze się na pręgach.
Nie znać... nic, nic.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
I nagle przyjdzie noc, taka tatrzańska cicha noc!
I zda się ta cała »młodość«, co już bezpowrotnie zeschła w kwiat mogilny, powoli z mgieł się wysuwa i zmartwychwstaje. Zmęczone urzędnicze ślepie wpatrują się w ciemnię. Ktoś ty, ty biedne moje, zmęczone stworzenie, wlokące się z tornistrem na plecach o zimnym, szarym ranku jesiennym?
Ja to? — czy... syn mój?...
Który z nas?
Żebrowski smutno w ogień patrzy.
— I pan wie... — zaczyna znów — to jest najfatalniejsze, że moi synowie tak samo kują, tak samo po nocach słyszę ich monotonne głosy, powtarzające lekcye, tak samo trawią swą młodość, jak ja strawiłem...
— Jeżeli pan czuje, że było źle, to należy...
— Co należy? co?... Majątku nie mamy, więc muszą