— Czy tu tak zawsze? — myślała Tuśka, jedząc trzeci marcepanowy kartofel, nadziewany powidłami.
— Czy tu tak zawsze? — myślała Pita, jedząc czwarte ciastko tortowe, posmarowane powidłami.
Furki dudniły i trzęsły niemiłosiernie przerażonych tą niespodzianą torturą gości. Widać było ręce kobiet uczepione konwulsyjnie drągów, które podskakiwały szarpane jakąś wściekłą mocą.
Na ścianie cukierni powiała czerwona płachta.
— Co to takiego? — spytała Tuśka przechodzącego kelnera.
— To teatr. Jutro grają
— A!...
Jakaś nadzieja wstąpiła w serce Tuśki. Całe mieszczuchostwo przyniosła ze sobą ta czerwona płachta papieru. — Teatr — więc wieczór, spędzony w atmosferze kinkietów, muzyki, świeżej farby afisza, perfum, woni więdnącego w ręku kwiatu, lub rozgrzanych rękawiczek, a potem łatwe zajęcie myśli — myślą innych...
Pita, zapalona zwolenniczka teatru, nie mówi nic, lecz błękitne jej oczy nie opuszczają ani na chwilę jaskrawego afisza.
Zdaleka czyta tytuł sztuki i cała dysze chęcią zobaczenia teatru w Zakopanem. Twarzyczka jej nie zmienia jednak wyrazu, gdy słyszy pytanie matki:
— A gdzież można dostać bilety?
W duszach tych dwóch kobiet, dorosłej i podrastającej, zachychotał wampir miejski, gnieżdżący się wśród murów i zaułków ulic.
Rozjęczał się, rozegrał, rozturkotał, zionął ciasnotą, zdenerwowaniem i wieczystem napięciem wyobraźni naokół, a weranda cukierni, stłoczone kamienice, zasłaniające przestwór i sylwetki gór, dopomagały mu z całą mocą.
I gdy później obie kobiety wracały powoli do domu przesiąkłą deszczem ulicą, gdy przed ich oczami wyłaniać się zaczęły widma gór, a powiało od nich milczącym majestatem ogromu i świeżości, żadnej z nich w oczach nie
Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/41
Ta strona została uwierzytelniona.