I Porzycki doznał jakby wstrętu do siebie za to, że tak myślowo poniewierał tem czemś, co rzeczywiście tak mało miejsca zabierało na świecie.
Lecz to było jeszcze tylko mgnienie oka — samoobrona z całą siłą wystąpiła w duszy Porzyckiego.
— Nie jestem winien jego losowi, a potem dlaczego się to kołtunisko zapracowywa? Mógł się ograniczyć mniejszem, wszak Tuśka mówiła, że ma posag.
Spojrzał w stronę ogniska, zmusił się prawie. Lecz dawniej pogardy do Żebrowskiego nie czuł.
— Kołtun jest... kołtun typowy... arcykołtun... nic więcej — upierał się w myśli.
— Po dyabła panu taka praca? — wyrzekł wreszcie. Wy tam w Warszawie żyjecie nad stan, zapracowywacie się, a potem narzekacie na los.
Mówił twardo, ironicznie, ale zdawało mu się, że to ktoś inny mówi, bo już coś w nim mimowoli aż krzyczało:
— Litość miej...
Żebrowski zdumiony, aż usiadł we mchach.
— Jakże nie pracować? Co pan mówi? A żona, a dzieci?... a długi? a raty?...
— No... przecież coś musicie mieć.
— My?
— No — tak.
— A... mamy. Długi!
Westchnął ciężko.
— Musiałeś pan coś przecież wziąć za żoną — badał go dalej Porzycki.
— Ja?... Nie, panie. Wziąłem ją, bom się w niej zakochał. Nie miała nic. Jak to mówią: »w jednej koszuli...«
Nastała chwila milczenia.
Wreszcie odezwał się Porzycki:
— Więc to na pana karku byt całej rodziny?
— Tak.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
I znów milczenie.
Nawet drzewo nie trzeszczy w ogniu, ptaki posnęły, strumień szemrze i sączy się ciszej.