Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/412

Ta strona została uwierzytelniona.

Ogień trochę przygasa, zaledwie cząstkę ściany kamiennej widać, co jak sznur olbrzymiej świątyni ku niebu się dźwiga.
W tę ciszę z całą siłą milczącą a potężną uderzyło coś niepospolicie wielkiego swem skrzydłem.
To coś wyrosłe ze stojącej wody poświęceń drobnych, strzeliło w górę jakby rękami, złożonemi do cichej modlitwy. Całe szeregi dni monotonnych, szarych, dni katorgi mężczyzny, który ma przed sobą i nad sobą to jedno:
— Ożeniłeś się, więc pracuj na żonę i dzieci. Ciężkie roboty całego życia za jeden poryw młodości, za kilka pocałunków zdziwionej i często niechętnej młodej dziewczyny, za to ognisko domowe, przy którem coraz skąpiej pocałunków, aż wreszcie chłód, ciągłe liczenie i trwoga, czy wystarczy...
Lub — czy pożyczą?...
Jak taczki przykute do nogi skazańca, wlecze się owa »rodzina« przez długich lat kilkanaście ze swemi wymaganiami, chorobami, potrzebami, pretensyami, kołyskami, trumnami, ze swemi cnotami i zbrodnią, ze swem pięknem i szpetotą.
On, taki Żebrowski, idzie przodem, idzie, wpatrzony w jeden punkt.
— Czy aby wystarczy?...
Czasem, ukradkiem »śniadanko«, »wincik« i znów praca, praca...
Horyzonty szerokie, myśli, co płomienieją, objawy uczucia, które biją hymnem prośby, lub zemsty, całe dyszenie gorące życia ludziego, odpływa daleko w zaświaty jakieś mgliste, wobec tej pracy bezmyślnej, wobec tego ciągłego —
— Czy wystarczy?...
To wszystko zdaje się nic, to są zwykłe rzeczy. Koło nich się przechodzi, jak koło słupów telegraficznych wzdłuż toru, koło latarni wzdłuż chodnika. Tak być powinno. Ożenił się, więc niechaj ma na dzieci i żonę. Chciał »ciepła«, niech za to ciepełko płaci. Poświęcenie lat pierwszych zmienia się w katorgę lat następnych. W nocy układa się