budżet. Nowe okrycie, wpisowe, premiera w teatrze... Tak! tak! Płonie lampka domowa. Ach!... tran już wyszedł i żelazo najstarszej dziewczynki... I tak ciągle w koło. Lata całe. A potem... panna dorosła. Nikt wziąć nie chce. Posagu brak. I zwracają się nienawistne spojrzenia. Atmosfera dysze żalem i goryczą...
Ożenił się... niech ma na dzieci, zięcia, wnuki!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
O dziewiątej rano mija się słupy telegraficzne, latarnie, Żebrowskich w paltach zielonych, wytartych. Idą pod kamienicami ostrożnie, w kaloszach. Z parasoli deszcz jesienny ciecze im na plecy. Czasem śnieg w oczy sypie. Uśmiech przywarł do ust, grzeczny, obleśny.
Idąc liczą, kombinują, awans miga powiększeniem budżetu o kilkanaście rubli. Większa ilość węgla, masła, nowe zelówki. Mija się takiego pana i ma się uczucie, że poszedł ktoś, mający zapewniony byt i zapewniający byt.
A to przeszła jedna tragedya ludzka, to przeszła dusza, w obręcz ujęta, stłoczona, zmięta, spracowana i bez swej woli kołtunista.
Przeszła cicho bez skargi, przeogromna w swej wielkiej, niezmierzonej cierpliwości i sile, potężniejsza od rozwichrzeń namiętnych, więcej może bohaterska od tych, co to krzycząc, z rozwianym pióropuszem na nieprzyjacioły lecą...
Bo tamto niesie konieczność wyładowania energii, podniecenie, graniczące z szałem, coś pięknego, coś, co chcemy, aby stało się piękne.
A to lezie, pełza i walczy, walczy ciągle z samym sobą, z pragnieniem bycia także kimś, ściągnięcie na chwilę z karku obroży.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
I trzeba jednej nocy, takiej nocy wśród głazów, mchów, limb, jarzębin... trzeba takiego ognia, co tańczy po ścianie skalnej purpurą hieroglifów, trzeba takiej ciemni, w której smereki, modlą się ku niebu wonią słodką