żywicy, aby się nagle otworzył zaschły kwiat duszy takich Żebrowskich, i naiwnie, bez przygotowań, kilku zdaniami z ran serdecznych określił przeszłe swe życie teraźniejszość szarą...
A w tem, co on mówi, to nie treść słów brać trzeba, lecz to niedopowiedziane, co jest najboleśniejsze, to spojrzenie oczu czerwonych i mgłą zasnutych, to kurczowe wpicie się rąk w mech... to wszystko, co niema słów, a przecież jest najwymowniejsze.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Porzycki ma duszę zbyt subtelną, zbyt wrażliwą, aby nie czuł właśnie tych »niedopowiedzianych« rzeczy.
Uczuciowa podstawa jego wychowania bierze w takiej chwili górę i przez sentyment zaczyna mu się przedstawiać to, co nagle nieproszone się przed nim zjawiło. I tem właśnie więcej go uderza i do uwagi zmusza, że pochodzi od indywidualności tak zamknęitej w sobie, jak Żebrowski. Chwilę zdaje się Porzyckiemu, że ta jakaś zazdrośnie i chorobliwie życiową potęgą zamknięta muszla otworzyła się i ukazała w sobie... perłę. Za chwilę zamknie się i będzie znów tą bezbarwną, nic nieznaczącą muszlą.
Lecz mimo to przecież perła istnieje.
I powstała z rany...
Tak — z rany.
Porzycki zbliża się do ognia, patrzy na Żebrowskiego, ale patrzy innemi oczyma.
— Kołtun? — myśli — może... ale ten kołtun ma swoją wzniosłość... Czy jabym to potrafił? Czy ja mógłbym wlec się tak obarczony tą bandą dzieci, tą żoną, w zaparciu się swego ja, w oddalaniu im swego życia, umysłu — wszystkiego?
Bada się z lotnością niezwykłą i czuje się niższym, słabszym od tego niepokaźnego człowieka, który po Tatrach chodzić nie umie, a przez życie z takim heroizmem stąpa.
— Tak, tak, panie — mówi nagle Żebrowski — pan jeszcze młody, pan wolny, nie rozumie pan naszych