zamigotało to »coś«, co świetlanym ognikiem pobiegło ku czerwonej płachcie teatralnego afisza.
Nie było kontaktu tych dwóch dusz z duszą przyrody, stały one prawie martwe i tylko zdziwione, bez ściśnienia serca i potrzeby złowienia szerszego oddechu.
Nic w nich nie zatrzepotało spętanego i tak kornie zgnębionego w cuchnącej woni miast.
Dziecko milczało, zdjęte podziwem i nie śmiejące sformułować całości wrażenia, jakie odniosło.
Kobieta myślała: »Gdybym miała towarzystwo, dla tego towarzystwa poszłabym może na wirchy«.
W gruncie rzeczy jednak krew w nich krążyła leniwo, a te drugie istoty, te »one« rzeczywiste i prawdziwe, wracały umysłem do powiewającej na werandzie rozmokłej płachty teatralnej, która miała je zaprowadzić w krainę płóciennych, cuchnących smreków i strumieni, białą farbą namazanych.
Odczuwały, rozumiały tak naturę. Z nią, z tą papierową i cuchnącą wchodziły szybko w kontakt i bez natężania pływały po powierzchni sztucznego stawku, napełnionego letnią wodą. Nie potrzebowały zdobywać się na wysiłek, jeden — jedyny, który byłby wprowadził je w głębie oceanu Piękna istotnego i dał im możność zlania ich dusz z duszą przyrody.
Zmartwiały wśród pyłów i kamieni miast — martwo czuły i martwe były ich upodobania...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Przed niemi powoli wyłonił się cały łańcuch gór, ułożonych w trzy ostro odcinające się warstwy.
I każda z nich miała inny ton, jak trzy warstwy szmaragdu, szafiru i opalu.
Najbliższa — ta, która łączyła się ze szczytami smreków, a miejscami spływała jasno-zieloną strugą łąki, niknącej wśród will i domów, zielona była, aksamitna, wyraźna i przeciemna.
Nad nią wznosił się drugi taras z szafiru, przetykanego srebrem śniegu, i smuga ta miała w sobie taje-