z oczyma, w których drgają światełka, jakby odbicie rozżarzonej duszy...
Żebrowski zakaszlał cicho, zwinął się w kłębuszek i zaczął się tulić do mchów wilgotnych.
Porzycki szybko zrzucił swój serdak i pochylił się nad uśpionym.
Lekko, ostrożnie otulił go swym serdakiem, Żebrowski z trudnością oczy roztworzył.
— Co to?... już dnieje? — zapytał.
— Nie, nie... — odparł Porzycki — jeszcze czas. Śpij pan spokojnie. Ja czuwam. Panu się nic złego nie stanie.
Chuda ręka wysunęła się z fałdów serdaka.
— Dziękuję panu!
Uścisnęli się za ręce.
Powoli — i ręce ich rozplotły się.
Nastała znów cisza i ciemnia.
Porzycki powrócił znów na swój głaz i siedział nieruchomy, a wkoło niego gęstniała coraz silniejsza, coraz czarniejsza noc.
To jest maluchny kątek ten cmentarz zakopiański...
Ot — nic, szmateczek ziemi, a na nim kretowiny — groby, kamyki pomników, trochę trawy i z trudnością rosnących kwiatów.
A przecież to ogromny ból życia, to cała jego ironia, na tym szmateczku ziemi zawarta.
Rzędem stoją groby.
I na nich:
— Zmarła w życia wiośnie...
I dalej:
— Zmarł w dwudziestym drugim roku życia.