Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/430

Ta strona została uwierzytelniona.

brak. Zdaje się jej, że jakieś wielkie, straszne nieszczęście idzie naprzeciw niej.
Idzie, a ona musi je przyjąć, ona nie może zapobiedz, bo siła walącego się nieszczęścia jest zbyt straszna, i przeciwko niemu istota ludzka nic poradzić nie jest w stanie.
Gdy doszli do niej, gdy zrównali się z nią, ona już to nieszczęście w sobie całe przeżyła.
I gdy Porzycki podał jej rękę na powitanie, poczuł, że ręka Tuśki w jego dłoni drży, jak ptak zraniony, który padł pod nogi myśliwca.
Nie spojrzeli na siebie, ale odczuli prawie wszystko.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

To była jedna, krótka chwila.
Jego ogarnęła litość na widok jej zmienionej twarzyczki i zaraz rzucił:
— Jesteśmy... Tęskno było za panią!
Żebrowski uśmiechał się blado.
— Bardzo było zajmująco! — wyrzekł. — Nocowaliśmy przy ognisku. Było trochę chłodno, ale to nic. To bardzo zdrowo taki chłód!...
Prostował się, przybierał pozę »taternika«. Był śmieszny, mizerniejszy, niż zwykle, z twarzą żółtą i pomiętą, z oczyma czerwonemi jak u królika.
— A potem pan Porzycki otulał mnie swoim serdakiem... czuwał nademną, jak anioł stróż.
Obejrzał się dokoła z przyzwyczajenia.
— I z rewolwerem całą noc na straży przesiedział.
— Z rewolwerem? — zapytała Tuśka, czując, że się wreszcie odezwać musi.
— No... tak... — odparł Żebrowski — na zbójników... na niedźwiedzie... A potem zresztą wolno mu: przecież ma pozwolenie na broń... A teraz chodźmy do cukierni.
— Nie — idźcie panowie sami. Mnie głowa boli.
— Ale co znowu!... chodźmy wszyscy.
Żebrowski nabrał animuszu — mówił wbrew zwyczajowi głośno, robił gesty. Miał pozór pijanego. Wido-