— Tak. Do ciebie.
Uścisnęli się za ręce i te ręce tak się wtuliły, jakby dla siebie stworzone.
Porzycki zaczął iść obok Sznapsi, prowadząc rower.
— Byłaś gdzie?
— U pani Żebrowskiej.
— A...
Spochmurniał. Coś, jakby niechęć, przysłoniła mu oczy. Sznapsia śledziła go pilnie.
I nagle, szczerze, bez żadnego wstępu, wyrzekła:
— Ucieka z tobą?
Nie odpowiedział nic. Był zmęczony. Nie umiał przed nią kłamać. Podczas całego z nią pożycia, gdy spojrzała mu rozumnie w oczy, mówił jej zawsze prawdę.
Zrozumiała jego milczenie.
— Będziecie nieszczęśliwi! — wyrzekła znów ostro i głosem pewnym.
— Wiem o tem.
— I pomimo tego...
— Co?
— Uciekasz?
Wzruszył ramionami. Nie wiedział, co począć. Ten plan ziszczenia projektowanego przez Tuśkę rozstania się z mężem krył do tej chwili, lękając się przyznać głośno do tego, co postanowił. Znał Sznapsię, wiedział, że ma charakter, że można jej zawierzyć, a przecież...
Odparł więc wymijająco:
— To jeszcze nic pewnego!
— Nie rób tego — zawołała aktorka z żywością — ty nie jesteś urobiony na człowieka, który może się obarczać kimś tak niezdecydowanym i bez wyrazu, jak Tuśka... Ja ciebie znam! Zjesz ją i zjesz siebie... Potrzebujesz całej siły, swobodnej myśli... Co ty z nią zrobisz? co?
— Mówię ci, że to jeszcze nic pewnego.
— Tem lepiej, tem lepiej. Bo to stać się nie może, to stać się nie powinno! Ja cię o to proszę!...
Gorący był ton jej głosu.
Usta jej drżały. Ogarnęło ją wzruszenie. Coś z tego
Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/440
Ta strona została uwierzytelniona.