miłość i drobniała, malała, schodziła do rzędu bardzo powszednich objawów.
Natomiast występowały inne czynniki i zalewały ich swemi falami zwycięzkiemi — bijąc w nich nieprzepartym prądem.
To »coś«, zawiązane pod pazdurem Obidowskiej chałupy, stulało skrzydła i skarżyło się konającym głosem wśród mocy życiowych objawów, od których uciec nie mieli prawa...
I gdy Porzycki, blady, zdeterminowany ręką krąg zakreślił, jakby Tuśkę w koło prawdy czystej wreszcie wprowadzić zamierzał, ona zbliżyła się ku niemu bez kropli krwi w twarzy, lecz już prawie spokojna — bo już wiedziała.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Monotonnie, jakby wyuczony siłą, płyną słowa z ust Porzyckiego. Mówi, mówi, nie patrząc na Tuśkę. I tylko słychać ciągle powtarzające się:
— Pani mąż... uczciwy człowiek... on tak pracuje... dzieci wasze... on wam oddaje wszystko... uczciwa rzecz... to niemożliwe... sumienie...
I znów.
— On na was pracuje... on... on...
I w grozie tej chwili, z cienia widać gdzieś majaczącą marę bladego, wychudłego człowieka w brzydkim serdaku... Stoi — ręce wyciąga, pensyę miesięczną przynosi... oddaje. Za nim dwóch chłopców w mundurkach... To wszystko zjawia się pokorne, ciche... Milczy — patrzy na Tuśkę nieznanemi jej dawniej oczyma.
Tuśka osuwa się na krzesło. Nogi się pod nią uginają, ziemia się rozstępuje. Porzycki nie zbliża się ku niej. Widocznie lęka się osłabnąć w swem postanowieniu, bo i on blady, i on drży, i w nim dusza zamiera.
— Kiedyś będzie mi pani wdzięczna.
Przerywa mu błagalnym gestem.
Już dosyć, już wie wszystko. On może dalej nie mówić, ona wie, że się już wszystko skończyło, że ona