Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/449

Ta strona została uwierzytelniona.

musi wracać do Warszawy, na Warecką ulicę — ona to wiedziała, gdy wpadła tu do tego pokoju...
A kto wie — może wcześniej nawet.
Lecz poco on jeszcze mówi, skoro to już postanowione, skoro ona już nic od niego nie żąda?
— Chciałem to wszystko powiedzieć jutro... ale lepiej dziś... niech się to skończy...
Spojrzała na niego.
Wydał się jej jakiś bardzo daleki. Zdawało się jej, że oddala się od niej w tumanach jakiejś mgły.
I nagle wyciągnęła obie ręce, a z gardła jej wydobył się krzyk:
— Och!... och!...
On drgnął cały.
— Pani!... Tuśko!... uspokój się!... to noc, to hotel!...
Łzy lawiną płyną z jej oczu.
— Och!... och!...
W sąsiednim numerze zachrobotano.
— Tuśko... błagam cię! — mówił Porzycki.
Rozległo się pukanie.
— Proszę się zachowywać ciszej i przyzwoicie! — dał się słyszeć przeze drzwi jakiś głos niechętny. — My chcemy spać!...
Na Tuśkę, jakby spadło uderzenie szpicruty.
— Zachować się przyzwoicie.
Pomimo wszystko, ciśnie się jej do mózgu wspomnienie takiej samej chwili.
Ktoś płacze w numerze hotelowym, ktoś łka, skarży się... jakaś kobieta...
A potem w ten płacz wpada bezlitosny rozkaz drugiej kobiety:
— Zachować się przyzwoicie...
Kiedy to było?
Kto były te dwie kobiety?
— I nagle nad sobą słyszy głos mężczyzny:
Niech kiciątko nie płacze...
Oprzytomniała.