Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/452

Ta strona została uwierzytelniona.
XXXVIII.

Gwizd przenikliwy.
Tupot, potrącanie ludzi, rzeczy, woń jakiegoś więdnącego w rękach kobiety bukietu, zmieszana z zapachem gryzącym węgla.
Koło wagonów idą Porzycki, Tuśka i Pita. Idą w milczeniu, jakby korowód skazańców. Tuśka niesie prześliczny bukiet, Pita ogromne pudło cukierków.
Na pozór są to ludzie spokojni, weseli, którym nic w życiu nie brakuje. Panie odjeżdżają, grzeczny znajomy odprowadza je na dworzec...
Słowem — wszystko w porządku.
Porzycki bardzo się troszczy, aby panie wygodnie jechały. Sam wybrał wreszcie oddzielny mały przedział, porozumiał się z konduktorem.
— Tu będzie paniom doskonale!...
Teraz układa ich drobnostki, ociera własną chustką pył, rozwiązuje cukierki. Czyni to wszystko gorączkowo. Nie patrzy na Tuśkę, która blednie coraz więcej i słowa wymówić nie może.
Już wszystko ułożone, już niema co robić, czem się zająć. Trzeba wreszcie spojrzeć sobie w oczy i stanąć wobec prawdy całej i brutalnej.
Pita usiadła w kąciku. Od rana oczy jej śledzą matkę. Co jednak to dziecko myśli, zgadnąć trudno. Tylko i ona jest jakby bledsza, jakby ten ogólny smutek i na nią cień swój rzucił.
— Jeszcze pięć minut!...
Tuśka nie odpowiada nic. Usiadła i widać, jak się męczy, jak strasznie pracuje nad sobą, aby pozostać choć napozór spokojną. Dwie krople krwi spływają jej z wargi, którą zębami przycięła.
Porzycki stoi w przedziale prawie na progu — i nagle przychodzi mu jedna myśl do głowy.
— Czy to rzecz uczciwa, którą spełnia w tej chwili — uczciwa względem tej kobiety, która dyszy rozpaczą i kona w każdej minucie...