Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/453

Ta strona została uwierzytelniona.

Ta niepewność jest tak silna, że Porzycki już stoi na krawędzi, już niemal chce wyciągnąć rękę do Tuśki i zawołać:
— Chodź! biorę cię z sobą.
Lecz oto — sygnał do odjazdu.
— Proszę wysiadać! — woła konduktor z przedziału pierwszej klasy.
— Do widzenia...
Porzycki rękę Tuśki ujął. Czuje, że jest martwa. Widzi te oczy błękitne, śliczne, tyle razy całowane, wpatrzone w niego z tak bezmiernym bólem, iż sam pod ich spojrzeniem słabnie.
Chce czemś pocieszyć tę rozpacz, ukoić, utulić, lecz — czem? czem?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wzrok jego pada na Pitę i spotyka znów parę błękitnych oczu, wpatrzonych w niego, lecz z jakimś lękiem i grozą.
I z niewytłómaczonym dla siebie porywem chwyta Pitę w pół i rzuca ją niejako na piersi Tuśki.
— Zostańcie tak!... — mówi zdławionym głosem i wyskakuje z wagonu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pociąg rusza.
Pita, przytulona do matki, nie odrywa się od niej tak, jakby to uczyniła dawniej.
Przeciwnie.
Cicho, łagodnie — kierowana czarownym instynktem, garnie się ku niej, ku tej zbiedzonej, która jest tak w tej chwili nędzna, iż u dziecka opieki szuka.
Twarz Tuśki pochyla się ku główce Pity i ustami przywiera do złotych włosów.
I cicho — powoli zaczynają z błękitnych oczu matki padać duże, gorące łzy i płynąć wzdłuż czoła dziecka po jego bladej twarzyczce.