chłodem, sztucznością dobrze wysznurowanych dusz i klatek piersiowych. Obie jednakże uśmiechały się na »kredyt«, grzecznie i uprzejmie.
A przecież doznały niemałego zawodu.
Myślały, że w tym teatrze znajdą wiele osób, które podziwiać będą ich śnieżne szewioty i płaskie, akademickie kapelusze.
Obie jednak nie wydały się ani na chwilę z owym zawodem, ani przed sobą, ani przed tą nieliczną garstką widzów, która się im przyglądała.
Muzykanci w orkiestrze, przystrojeni po »zakopiańsku«, naziewawszy się i nakrzywiwszy dostatecznie, zaczęli rozwłóczyć swoją nudę tonami jakiejś niewyraźnej uwertury.
Kurtyna ciemna i posępna, wyobrażająca Morskie Oko, poruszała się tajemniczo.
Nie dochodziła do ziemi, i co chwila jakaś para nóg, mniej lub więcej solidnie obutych, zjawiała się pod jej brzegiem.
Nogi te kobiece, męskie — wyśpiewywały całą tajemnicę takiej wędrownej, przygodnej trupy stołecznych aktorów, którzy »dla odpoczynku i nabrania sił«, przewłóczą się z kąpielowego miejsca na miejsce kąpielowe, aby przeżyć te kilka tygodni na świeżem powietrzu i kto wie, zarobić może parę guldenów na zapłacenie długów, zaciągniętych w zimie.
Wreszcie kurtyna się podniosła.
Grano jakąś farsę francuską, pełną dwuznaczników i jednoznacznych sytuacyi.
Od pierwszej sceny rosła i tłusta aktorka rozsiadła się na kolanach jednego z grających i nie miała zamiaru tak prędko ruszyć się z zajmowanego stanowiska.
Wymagała tego sytuacya sceniczna, jak również całej seryi dowcipów, wyplutych przez znudzonych aktorów, z jakąś brutalną złośliwością.
Tuśka ani drgnęła.
Ona, która z taką troskliwością osłaniała Pitę przed widokiem Józka, całującego Hankę w sieni góralskiej
Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/51
Ta strona została uwierzytelniona.