Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/52

Ta strona została uwierzytelniona.

chaty — tu — na scenie uznawała za zupełnie naturalne, co córka jej miała przed oczyma.
Była w tem nieporównana konsekwencya większości kobiet, śmiesznych w swych odruchach źle pojętej ostrożności macierzyńskiej.
Akt pierwszy skończył się szybko i kurtyna zapadła z szumem i łoskotem. Nikt nie porwał się do brawa. Nuda spadała zwolna z jasnego sufitu i chwytała za kark garstkę zbłąkanych widzów, którzy, przyjrzawszy się sobie i oceniwszy wzajemnie, siedzieli, kurcząc się, garbiąc i kwaśniejąc, jak rydze octem nalane.
— Nagle — poza Pitą i Tuśką zrobiło się gwarniej i weselej.
Jakieś towarzystwo, złożone z kilku osób, siadło poza niemi roześmiane i rozszeptane.
Szeleściały jedwabne podszewki, dzwoniły breloki.
Wionęła trèfle incarnat, violettes de Niva — rozpyliła się welutina Raya, nieśmiertelna welutina!...
Tuśka i Pita poruszały nozdrzami.
Znalazły się w atmosferze pewnej światowej elegancyi, uzewnętrzniającej się niemal w każdej sferze kobiet w jednakowy sposób.
Towarzystwo to składało się z trzech kobiet i jednego mężczyzny.
Przez chwilę wszyscy siedzieli we względnym spokoju, lecz szybko szepty się rozpoczęły.
— Nie wszyscy przyszli — szeptała któraś z kobiet.
Mężczyzna roześmiał się półgłosem.
— A mówiłem... nie jedźcie.
— Pewnie — odparła inna kobieta — tobie dobrze, masz całą gażę — i jesteś sam.
— Ja ci kazałem zostać matką?
— Ach! jaki pan jesteś trywialny.
— Nie — no... to doskonale. Wyjeżdżasz ze swemi dziećmi na każdym kroku.
— Mój kochany — daj mi spokój.
Nastąpiło znów chwilowe milczenie.