Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.

Jeszcze w przejściu szumi suknia, kiedy daje się słyszeć szept pozostałych:
— Szalona!
— Daj spokój... Biedna kobieta.
— Co — biedna? — szydzi mężczyzna. — Potrzebne jej dzieci? co?
— A! mój drogi, oburza się jedna z aktorek — to trudno — kobieta, niestety, nie może być kukułką, tak, jak ty.
— Legenda o kukułce obalona — wymyśl pani co innego.
— Nie wymyślę — dopóki będą tacy, jak ty ludzie.
— Zrobiłem ci co złego?
— Mnie — nie, ale...
— No to daj spokój, bo się zemszczę.
— Ty?
— Ja...
Śmiech leciuchną gamą wstrząsa brelokami.
— Jak?
— Rozkocham i unieszczęśliwię.
— Ach, ty głupi! głupi!...
Jak kuglarze japońscy szklannemi kulami, tak ci ludzie igrają ze śmiechem i lekko tem, co stanowi często ból i tragedyę życia.
Tuśka ma dziwną ochotę obejrzeć się, zobaczyć, jak wyglądają te kobiety i ten mężczyzna.
Wieku ich nie może odgadnąć. Głosy ich są świeże i wygimnastykowane.
Teraz aktorki coś szepcą pomiędzy sobą, ale cicho, tak, że już nic dosłyszeć nie można.
Nagle odzywa się mężczyzna:
— Żeby też jedna z was miała tak śliczne włosy, jak ta dziewczynka, która siedzi przed nami.
— Przecież ja mam także złote włosy.
— Aha eau de fée, czy tam Aureoline, czy jak tam. Ale ta mała ma miękkie, jasne, długie...
— Wielka historya... w jej wieku...
— A... to też to... w jej wieku!