Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/60

Ta strona została uwierzytelniona.

Ale Gąsiennica w lot wyczuł, iż teraz książę został przez niego okryty śmiesznością. — Wiedział także, iż stosunek jego z książęcą drużyną jest zerwany bezpowrotnie, więc zapragnął wyzyskać daną chwilę na swoją korzyść, jak największą.
— A panie ksiązęciu! — zawołał w ślad za odchodzącym — fstręt ik zebrał? Coz to gębusia moja nie taka, jak wasa? Zaraźliwa je, cy co? Coz to? Ja ciarapara? hej!...
Książę zeszedł z werandy nie oglądając się nawet i zniknął ze swymi towarzyszami w cieniu źle oświetlonej ulicy.
Gąsiennica pozostał sam na pobojowisku.
Potoczył wzrokiem dokoła — tryumfalnie machnął ciupagą i zaczął:
— Hej!...
Ani tego oddać żadne skrzypki nie potrafią, ile sentymentu włoży czasem góral w ten jeden króciuchny krzyk. — Niesie on z sobą nędzę smutnych pól, poczepianych gniazd, jęk smreków, bijących pokłony pod grozą skrzydeł halnej wichury.
Lecz zarazem i wyiskrzoną biel, i ciemnię kosodrzewiny, i huk młodzieńczy a silny walących się z gór potoków, i mgłę chmur, w których pławią się juhasi o spalonych od słońca twarzach.
— Hej!...
Powiało to od hal, od łąk — rozbłękitniało płatami gencyan, nad któremi rozpięło się srebro śniegów i ametyst oparów, kryjących iglice i tarasy Tatr. Była w tym krzyku dzikość i smętek, fantazya zbójnicka i szał »tryfusowej« gorączki, był duch ognia watr, nieconych przed szałasami, i rączy pościg migających jak orły kozic. Była rozpacz beznadziejna małych przydrożnych kapliczek i cmentarzów górskich, na których jarzębina tylko purpurę korali na opuszczone groby w noc zaduszną rzuca, była przygasłość wzroku kretynów, obnoszących swe wola pod czernią łachmanów.
Hej!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .