Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz Wikta ani na chwilę nie straciła spokoju.
— Nikany nima psów, ani kotów — odrzekła powolnie.
— Jak to? Nie słyszycie, jak szczekają i wrzeszczą?
Lecz gaździna potrząsnęła tylko głową.
— To nie psy, ani kocury — to je mój gość...
— Gość?
— Haj... o mlicysko się upominajom. To on takie figlasy robi!
I podszedłszy ku oknu, gaździna odezwała się głośniej:
— A cichojcie — zaro wam mlicysko piknie przyniosę.
Szczekanie i miauczenie natychmiast ustało.
Tuśka, zirytowana i zziębła, wróciła do łóżka. Pita, która ze swego posłania słyszała rozmowę matki z gaździną, miała minę zdumioną i oczy szeroko otwarte.
Śpij — rzekła do niej, przechodząc, matka. — To jakiś waryat widocznie sprowadził się w nocy. — Jeżeli się nie będzie przyzwoicie zachowywał, zażądam, żeby się wyniósł.
Położyła się, otuliła kołdrą i próbowała zdrzemnąć się jeszcze, gdyż czuła, że ogarnia ją migrena.
Przez kwadrans panowała wzorowa cisza.
Nagle — odezwał się silny głos trąby.
Ktoś grał walca ze »Słodkiej dziewczyny« na dużej trąbie, a przenikliwy, trywialny głos dętego instrumentu rozlegał się z rozpaczliwą siłą w drewnianych ściankach chaty.
I znów Tuśka i Pita, jakby na sprężynach, usiadły na posłaniu.
— Co to jest? — jęknęła Tuśka.
To trąba, mamusiu! — objaśniała Pita.
— Boże!... ten człowiek gra na trąbie... ależ to straszne! Ja, która już znieść nie mogę waszych gam i ćwiczeń fortepianowych.
— Ustaje...
Głos trąby skonał.