Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/72

Ta strona została uwierzytelniona.

Taka była ustawa społeczna.
Złożyła list i schowała go pod lusterko.
Sama zwróciła się ku córce.
— Wypiłaś mleko?
— Tak, proszę mamusi.
— Weź kapelusz i wyjdź przed dom. Możesz pospacerować naokoło domu, tylko nie oddalaj się na drogę, nie chodź po słońcu i uważaj na buciki. A... weź mitynki... A oddychaj ustami, nie nosem — dosyć to powietrze kosztuje[1]. Nie potrzebujesz go sobie żałować.
Pita włożyła ładny ogrodowy kapelusz i cichutko biała, kształtna, milutka wysunęła się z izby.
Tuśka tymczasem ziewnęła i powoli skierowała się w stronę łóżka.
Anemia ją trapiła, przejawiając się w ciągłej senności.
Z poza opuszczonych na otwarte okno firanek płynęła jasność słoneczna.
Coraz silniej rozpachniało się drzewo chałupy, a woń ta była dziwnie rozkoszna i upajająca.
Zmieszane głosy ludzkie, dzwonek roweru, czasem turkot furki, brzęk pod powałą tańczących much, podnosił senność atmosfery.
Tuśce zdawało się chwilami, że słyszy głos Pity, to znów jakiś męski głos śmiał się serdecznie, potem ćwierkały ptaki, cichutko ozwały się skrzypce, zarżał daleko koń...
Chciała oczy otworzyć, zawołać córkę, ale sił jej nie stawało. Senność dziwna ją ogarniała.
Powietrze silne, górskie, czyste, upajało ją, jak stare, kuracyjne wino.
I nagle z oddali doleciał ją warkot bębna... przerywany śmiechem... i znów warkot, a potem śmiech.

Głowa Tuśki uniosła się trochę, potem opadła w poduszki. Cała twarz młodej kobiety, oplątana złotym welonem włosów, przeświecała lekką różowością przez jasne pasma.

  1. Autentyczne.