Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/74

Ta strona została uwierzytelniona.

uśmiech tak przywarł do jej buzi, iż odrazu spędzić go nie zdołała.
— Słucham mamy!
— Jak ty wyglądasz? Jak upiór! Gdzie ty byłaś? Czy chcesz wyglądać tak ślicznie, jak gaździna? Jak się w Warszawie pokażesz?... Przejrzyj się w lustrze... do czego jesteś podobna!
Pita posłuszna spojrzała w lustro i zawstydzona spuściła oczy.
Uśmiech znikał powoli, jak obłok zbyt jasny i różowy o wczesnym świcie.
— Coś ty postawiła na stole?
Teraz już Pita była zupełnie zmieszana.
Skurczyła ramionka i zaczęła wykręcać sobie palce.
— To proszę mamuńci... ten pan, co obok nas... dał mi cukierki...
— Jak? co?
Tuśka uczuła się tak zdumioną, że jednym susem zeskoczyła z łóżka.
Włosy jej rozleciały się we śnie na ramiona.
Była prześliczna, choć twarz świeciła się zanadto.
— Jak mogłaś przyjąć coś od nieznajomego? Co to za maniery? Gdyby ojciec wiedział, gniewałby się strasznie.
— Proszę mamci... ten pan bardzo jest grzeczny. Sam do mnie podszedł, jakem siedziała na belce i pierwszy zaczął mówić. A potem, proszę mamuńci, to jest ten sam pan, który wczoraj był w teatrze... To on mi rzucił na kolana różę...
— Co?
— Tak, proszę mamuńci. On jest bardzo zabawny. Udaje psy, koty, osła, udaje, że niby drzewo piłuje, a także, że ktoś sobie głowę rozbije, albo znów, że bębny warczą... albo...
Pita ożywiła się. Uśmiech wypłynął na jej twarzyczkę przy wyliczaniu talentów nowego znajomego. Połykała ślinę, robiła »ciup« ustami, ożyło w niej dziecko.
Lecz Tuśka doznała niewytłómaczonego oburzenia.
Ten pan drażnił jej nerwy od rana.