Bezwiednie to rozdrażnienie już istniało w nocy, bo Tuśka, nie mogąc spać, przypominała sobie jego na wpół zuchwałe, na wpół łaszące się wejrzenie, gdy po usunięciu natrętnego górala patrzał w jej oczy.
Los teraz czyni z tego człowieka jej sąsiada i każe jej znosić jakieś wyskoki błazeńskiego humoru, który ona uważa za nieprzyzwoitość w wysokim stopniu.
Zbliża się więc szybko do stołu i bierze w rękę bombonierkę.
— Oddasz to natychmiast temu panu — mówi surowo, marszcząc brwi, starannie szczoteczką wyczesane. — I proszę nie wdawać się w żadne rozmowy z tym człowiekiem, bo to jest ktoś źle wychowany i nie z naszej sfery...
Pita bierze w rękę bombonierkę. Cień smutku pokrywa jej buzię. Widać, że nie żal jej bombonierki, lecz przykro jej, że będzie musiała niegrzecznością zapłacić za uprzejmość sąsiada. Kieruje się posłusznie ku wyjściu, lecz równocześnie coś miga przed oknami drugiej pustej izby, od której Tuśka zostawiła drzwi otwarte, aby mieć jaknajwięcej powietrza.
Pita zatrzymuje się na środku pokoju.
— Ten pan pojechał na rowerze.
— Idź... Jeżeli okno otwarte od jego pokoju, postaw bombonierkę na oknie, jeżeli zamknięte, oddaj gaździnie i każ, niech mu do izby zaniesie.
Grzecznie, drobnymi kroczkami Pita wychodzi z pokoju.
Razem z nią ten tryumfalny, płomienny, zuchwały węzeł czerwonej kokardy niknie i znów jakoś bezbarwnie robi się w izbie. Tuśka unika takich »wyzywających« kolorów, uważając, że są mauvais genre i nie odpowiednie dla przyzwoitych kobiet. Więc — blade, szare, białe co najwyżej.
Nawet Pita jest jakby poświęcona »przyzwoitym nerwom«.
Aż tu nagle czerwony fontaź, jak mak świeżo zerwany.
A potem ten fontaź ma w sobie coś z zuchwalstwa czerwonych warg ofiarodawcy.
Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/75
Ta strona została uwierzytelniona.