fantazyi, bez delikatności pragnień, migocących brylantami i woniejących świeżością rozbudzonych świtem róż.
Bo... tego nikt nie widzi...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
I znów rozbłękitniały dokoła łóżka Tuśki gencyany.
Uparta wizya, uparte zielska, uparte góry. Przyzywa na pomoc figusy i palmy z ulicy Wareckiej. Myśli o nich, czy aby stróż je wynosi na dziedziniec, czy obmywa liście, czy mąż je okadza dymem tytuniowym. — To są przynajmniej kwiaty... Trwają, zielenią się, rosną...
Ale takie gencyany! — łodygi. Cóż stąd, że się mienią, jak ametysty i że od nich wieje jakąś świeżą swobodą, chłodem pełnym zaczarowanych ustroni, gdzie mech jest szmaragdowy, a srebro zimnej wody opływa głazy wyszlifowane, jak marmury świątyń cichych i zapomnianych — cóż stąd?... Figusy są praktyczniejsze — i trwają... trwają...
Nie może jednak oprzeć się wrażeniu tej świeżości i nagle robi się jej żal tych gencyan, które tam więdną na gościńcu, dotknąwszy zlekka ślicznej postaci Pity.
Przypomina sobie, jak mimo gniewu, została olśniona wizyą tego smukłego, jasnowłosego dziewczęcia, na które, jak ptaki błękitne, jak strzały ukwiecone szafirem, leciały zewsząd gencyany, tworząc dokoła niej poświatę najcudniejszych promieni kwietnych.
I te włosy złote, na które padły szafirowe kwiaty, i te rączki wyciągnięte...
To było jasne, to było piękne...
Tuśce nagle zrobiło się żal Pity. Pomyślała, że dziecko poszło spać bardzo smutne i pełne żalu. Przyszło wprawdzie grzecznie powiedzieć jej »dobranoc«, ale oczy więcej, niż kiedykolwiek, unikały wzroku matki.
— Skryta jest... — osądziła ją Tuśka — doktór miał racyę.
Nie zastanowiła się jednak, że nie uczyniła nic, aby tę skrytość córki zwalczać, przeciwnie, rozwijała ją systematycznie, jako wynik dobrego ułożenia i wychowania.