przypominającym słomiankę, przypadkowo włożoną na głowę — stanęła niezdecydowana.
Należało iść na ową skargę, ale dokąd i do kogo?
Na dziedzińcu rozlegały się wesołe głosy. Jakby ją ktoś pociągnął na lince, podeszła do okna pod pozorem poprawienia firanki.
I tak długą chwilę przy tem oknie została.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Dużo belek, całe stosy, a wszystko w słońcu, jak wyzłocona słoma.
I trawa, na którą powalono te belki, zda się mieć te złoto-zielone błyski, jakie mają na ciałkach chrząszczyki majowe.
Morze trocin, jak piasku złotego, rozsypanych dokoła.
A z tego morza, z tej złocistości, na którą nawet cień smreków nie pada, bo rosną w oddali, wyrasta powoli szkielet nowej chałupy, którą Józek Obidowski, przy pomocy innych Obidowskich, na łupienie gości, a na chwałę Panu Bogu dźwiga.
Jest ich kilka, a więc Jędrek Kalpus Obidowski i Maciek Bretnol Obidowski i kilku innych Obidowskich, dwóch z porządnemi wolami, dwóch dla odróżnienia bez wola.
Wszystko to białe, wyszyte, z twarzami »z głupia frant«, z fajkami przylepłemi do ust, siedzi okrakiem na belkach, dłubie, przymierza, składa jak pudełko tę chatę, która rośnie, jak słonecznik do słońca, tak ona do gór zwrócona.
Każdy bowiem gość czuje się w obowiązku siadać rano do kawy z Giewontem przed nosem. Giewont jest wieżą Eiffel zakopiańską. — Ze wszystkich stron go widać, a już z werandy obowiązkowo.
— Piknie se pozierać będziecie na Giewont — mówi góral, wynajmując chałupę.
I gość co rano, co wieczór zakreśla w myśli legendowe kontury śpiącego rycerza. Zabawka to niewinna, a wznosząca »w dziedzinę poezyi« urzędnicze, stężałe serca,