»Coś się roi, coś się marzy — chrzęsty zbroi — okrzyk wraży. Taka chwila, choćby chwila!« — Takie króciuchne złudzenie, zwłaszcza, że na karku tkwi silnie codzienna obroża twardych obowiązków!
Wzbudza ją i niesie Giewont widmowy, liliowy, rozpływający się we mgle, to znów jak z szafiru jednego przez olbrzymów wykuty.
Biedne, czerwone od pisania oczy, śledzą zmianę barw, serce jakoś pełne melancholii, kawa stygnie, ręka z rogalikiem opadła.
Filister na tej drogo wynajętej werandzie coś czuje — co? — sformułować nie umie, ale mu to widmo liliowe zaszywa się w serce. Uśmiecha się zwiędłemi usty, które tak pysznie kąpie codziennie w pilznerze i mówi potrząsając głową:
— No... no... a to panie!...
Taką werandę, dla wzruszeń stosowną, stawiają właśnie Obidowscy, Kalpusie, Bretnole, siedząc okrakiem na belkach. Zdobią je w rozmaite nacięcia, bo to »państwo lubią«. — Każde nacięcie to podskoczenie w cenie wynajmu chałupy. A zręcznie migają te białe postacie, zsuwają się bo belkach, nikną i zjawiają się sprężystymi skoki, jakby po wirchach ich nóżki nosiły. Małe mają siekierki w rękach, nie robią hałasu, nie ranią bezpotrzebnie drzewa. — Rzecby można, że miłośnie obchodzą się z temi złotemi belkami. Tak je przenoszą przez ustawione już szubienice drzwi, że nawet nie potrącą, jakby dziecko małe z kołyską nieśli. I jest w nich coś przy tej robocie z koboldów, z białych duchów i z posiwiałych nagle małp.
Hyc — hyc... już z fajki wysoko, wysoko popiół się sypie. Wyszywane suto porcięta tylko migną.
Hyc, hyc, już gdzieindziej toporek dłubie leluję i szereg gwiazdek niby płatków ze śniegu, nagle w złoto przemienionych.
Koło kupy serdaków, zrzuconych na ziemię, Tuśka dostrzega rosłą postać aktora, odzianego w inny cyklistowski strój, jakiś bardzo jasny i bardzo nowy.
Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/97
Ta strona została uwierzytelniona.