dował i korale jej dał — kto wie, może i jeszcze co dorzucił — a ona porwała się nagle i ani śladu o niej, ani słychu... (rozgląda się i siada na kuferku). Teraz już musi przez las iść, za kwadrans dobije się do stacji. Jabym za nią poleciał poleciał, ale to darmo, ona mnie nieposłucha a jeszcze w twarz napluje. Gdybym ja był jej mężem... (Nagle, jakby uderzony myślą, zrywa się z kuferka). Ano, przecież mąż jest, wołać go trza!... niech leci, niech ją zatrzyma, niech sprowadzi. Ale gdzie on? A! gra — słychać go tu. (Wybiega przed chatę i woła): Julek! Julek! Nie słyszy, Julek! hodi z tem graniem! (Flet milknie, Lawdański wraca do chaty). Tak, tak! niech on po nią idzie, ja pójdę za nim zdala. Jakby przyjść nie chciała, to związać, zbić pomogę a nazad do wsi przywiodę. (Nagle z namiętnością rzuca się na porozrzucane suknie Małaszki i całuje je, jak w szale). A ty projawo! ty odmino! ty siło nieczysta!... jak ty mnie do siebie ciągniesz! Ty wrócić musisz, albo ja za tobą pójdę; bo ja ciebie, twoich oczu i twego krzyku nawet chcę!...
Co to? ciemno tak? Gdzie ty, Małaszka? To nie ty mnie wołała? Stepanek się budzi? Gdzie smolaki? trza ogień rozniecić.