Józi... ona się nazywa Józia, służy w restauracji na Marszałkowskiej ulicy. Widzi pani — o tu — napisała ta panna: „Drogiemu Kaziutkowi na imieniny od jego Józi“. (Podsuwa pod oczy Anny fotograf ją z napisem — Anna w milczeniu patrzy na fotograf ją i napis). Tu data — niedawna... o!... Widzi pani, co to jest taki rozwiewatel... Pani za jego namową wolność traci, a on sobie z drugiemi... No! no! Więc państwo tak razem te broszurki rozsyłali... i jakże... przecież nie przez pocztę?
Pani sama widzi, że pani nie ma kogo bronić i ochraniać. To straszna obelga — dla pani, że on wolał nad panią taką dziewczynę z restauracji, on ją bardzo kochał... ja ich tam widziałem...
I ona go kochała... całe wieczory spędzali razem — potem on ją odprowadzał.. A gdy wrócił, to przychodził do pani i udawał apostoła... posyłał panią nad granicę po te broszurki — prawda? A może sam przewoził? ha? Bo tak — to pani sama na Sybir pojedzie — a gdyby pani powiedziała, jaka była jego wina... to pojechalibyście we dwoje razem... O! pani by go nie zostawiła tu z tą dziewczyną. — Bo on do niej wróci... ona na niego czeka...
ANNA (Wstaji powoli, ociera oczy i mówi wol-