KAZIMIERZ. Oh!...
KORNIŁOF (z udaną dobrodusznością). No co?... tak było... trudno... Dobranoc panu...
1. ŻANDARM. Eto wsio, czto my naszli.
KORNIŁOF. Haraszos — łożitie — zdzieś — uchoditie prócz!
KORNIŁOF (sam, wyjmuje rewolwer i kładzie na stole przed sobą). Ot i śmiertelna gra — życie moje na stawkę kładę!...
KORNIŁOF (szuka gorączkowo w papierach). Nic!... nic!... listy... listy!... raporta!... prykazy!... o!... (po chwili). Ciemno mi przed oczami... to lampa chyba gaśnie... (podkręca lampę, szuka dalej — zaciskając zęby). Zamilczcie... zamilczcie sukinsyny... ja życie moje tracę — (z konwulsyjnem natężeniem szuka — nagle znajduje pomięty i podarty papier. Zbliża się z nim do lampy — ociera pot z czoła i przeczytawszy obraca się ku ikonie w kącie, żegna się i trzy razy bije pokłon). Sława Tobie, Hospody... (wra-