MARJAN (przyciszonym głosem). Czy jutro ją wywożą?
KAZIMIERZ. Jutro! (nagle z krzykiem). Psy! psy! psy!
MARJAN. Milcz! ciszej na Boga — ciszej!
KAZIMIERZ. A... dławię się! Ale po myśl — ona — ta moja, ta słodka, ta dobra... ona pójdzie tam — o! o! o!
MARJAN. Powróci!
KAZIMIERZ. Chyba duchem, nie sobą. Ona wygnania nie zniesie. A gdyby nawet... gdyby przeszła przez to piekło, to skoro wróci, jakie będą jej myśli? jej wiara? jej chęci? Czyż wygnanie zamiast wyplenić z jej duszy chęć działania, nie rozwinie, nie wzmocni w szalonym uporze? Ja ją znam, ja wiem... a wtedy, och bracie — strach pomyśleć, czem ja będę dla niej.
MARJAN. Anna jest wyrozumiała, rozsądna, wie, że ty masz wolę obciążoną i spętaną. Masz przecie matkę biedną — siostrę... Ja także jestem rozsądnym, muszę być rozsądnym, bo mój ojciec mnie o to prosił. Ojciec mój poddał się, jak mówi, smutnej konieczności — więc i odemnie tego żąda (po chwili}}. Zapomina przecież, że sam w 63 nie chciał słuchać głosu rozsądku... Oni tak wszyscy! tak wszyscy!... (Kazimierz chodzi wzdłuż krat).
Strona:PL Gabriela Zapolska - Utwory dramatyczne T. V.djvu/134
Ta strona została przepisana.
biony stoi oparty czołem o kratę. Marjan mnie w rękach czapkę).