pan Ryskiewicz krzyknął mi... powieś się pan!... (idzie ku drzwiom i wraca jak błędny — po chwili). I nic, panie mecenasie?
KORSKI. Kontrakt!
SZYDEŁKIEWICZ. (przymykając oczy). Tak... kontrakt!... Ale ja nie mogłem przeczuć co będzie — pan Ryskiewicz tak oplącze człowieka.
KORSKI. Pan daruje. Pan Ryskiewicz jest człowiekiem serjo i solidnym w interesach.
SZYDEŁKIEWICZ. Pająk... pająk...
SZYDEŁKIEWICZ. (patrzy na niego — chwilę trwa milczenie, wreszcie kłania się i mówi cichym głosem). Żegnam pana!
KORSKI. Pan idzie?.
SZYDEŁKIEWICZ. Tak.
KORSKI. To najlepsze. Niech pan postara się o pieniądze i wybrnie jako na razie z tej sytuacji.
SZYDEŁKIEWICZ (z ironją). Postarać się o pieniądze?... Ano to dobrze. Zaraz zacznę. Niech mi pan pożyczy.
KORSKI. Ja? —
SZYDEŁKIEWICZ (j. w.). Mogę dać panu w zastaw moją biedną chudą żonę i czworo dzieci... Nie śmieje się pan? — Taki pan znudzony, że się pan mecenas nawet nie śmieje.