Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/11

Ta strona została przepisana.

się wskutek ruchów mięśni i falowania cieniów uśmiechać wszystkiemi spojeniami, wszystkimi fałdami, wszystkimi dołkami, całe przesłonione bladą barwą bursztynową, która przywodziła na myśl Danae Correggi’a. I wogóle jej kończyny miały coś correggiowskiego. Ręce i stopy były małe i giętkie, prawie rzecby można drzewiaste, jak w posągach Dafny w samym początku legendarnej przemiany.
Zaledwie skończyła swe dzieło, drwa zapalały się i rzucały natychmiastowy blask. W pokoju owo ciepłe czerwonawe światło walczyło jakiś czas z zimnym mrokiem, wdzierającym się przez szyby. Zapach płonącego jałowca sprawiał lekki zawrót głowy. Helena na widok płomienia zdawała się ulegać rodzajowi dziecinnej, szalonej radości. Miała trochę okrutny zwyczaj obrywania przy końcu każdej miłosnej schadzki wszystkich kwiatów, które były w wazonach. Kiedy wracała do pokoju, już ubrana, nakładając rękawiczki lub zamykając zapinkę, uśmiechała się pośród tego spustoszenia. I nic nie dorównywało wdziękowi ruchu, który czyniła za każdym razem podnosząc nieco suknię i wysuwając najpierw jedną nogę, a potem drugą, żeby pochylony kochanek zawiązał wstążki rozwiązanego jeszcze bucika.
Miejsce w niczem prawie nie zmieniło się. Ze wszystkich rzeczy, na które Helena patrzyła, lub których dotykała, podnosiły się w gwarnym natłoku wspomnienia i obrazy z dawnych czasów. Po dwu prawie latach miała Helena znowu przekroczyć ten próg. Pewnie za pół godziny przyjdzie, usiądzie na tym fotelu i zdejmując z twarzy welon, trochę zadyszana zacznie mówić, jak niegdyś. Wszystkie te rzeczy usłyszą znowu po dwu latach jej głos, a może i śmiech.
Dzień pamiętnego rozstania przypadał na dwu-