dziesty piąty marca tysiąc ośmset ośmdziesiątego piątego roku. Było to za Porta Pia, w karecie. Ta data została w pamięci Andrzeja niezatarta. Teraz, czekając, był w stanie uprzytomnić sobie wszystkie zdarzenia owego dnia z najzupełniejszą jasnością. Widok krajobrazu nomentańskiego objawiał się mu teraz w świetle idealnem, jak jeden z owych śnionych krajobrazów, w których rzeczy zdają się widoczne z oddali z powodu promieniowania, co idzie z ich kształtów.
Zamknięta kareta toczyła się z równomiernym tupotem kłusa: mury starych patrycjuszowskich will mijały przed okienkami powozu, białawe, jakby chwiejące się, ruchem ciągłym i łagodnym. Od czasu do czasu zjawiały się żelazne kraty bram, poprzez które widać było to aleję wysadzaną wysokim bukszpanem, to grotę z zieleni: mieszkanie latyńskich posągów, to portyk z rośli, w którym tu i ówdzie uśmiechały się blade promienie słońca.
Helena milczała, owinięta w obszerne futro z wydry, z twarzą osłoniętą welonem, z rękami w rękawiczkach ze skórki kozicy. On wdychał z rozkoszą subtelną woń heliotropu, idącą od kosztownego futra, wyczuwając przy swojem ramieniu krągłość ramienia onej. Oboje czuli się dalekimi od innych, samotnymi. Lecz czasem znagła przejeżdżał mimo czarny powóz prałata lub koniuch na koniu, albo przechodził tłum kleryków, odzianych fijoletowo, lub też trzoda bydła.
O pół kilometra od mostu rzekła Helena:
— Wysiądźmy.
Zimne i czyste powietrze Kampanii było jak źródlana woda. A falowanie drzew poruszanych wiatrem zdawało się wskutek złudzenia wzrokowego udzielać wszystkiemu naokół.
Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/12
Ta strona została przepisana.