Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/17

Ta strona została przepisana.

Powóz był jeszcze daleko, nieruchomy, na miejscu, na którem go zostawili.
— Jeszcze trochę, Heleno! Jeszcze trochę! Czy chcesz, żebym cię zaniósł.
Porwany przez nieukrócony nawał tkliwego uczucia, dał folgę potokowi słów.
— Czemu chciała odjechać? czemu chciała zburzyć urok? Czyż ich przeznaczenia nie były związane na zawsze? Wszakże potrzebował jej koniecznie do życia, jej oczu, jej głosu, myśli o niej... Był wszystek przenikniony tą miłością; miał wszystką krew przetworzoną jakby od trucizny, na którą niemasz środka. Czemu chciała uciekać?
Owinąłby się wokoło niej i przedtem ją udusił na swojej piersi. Nie, to nie może stać się. Nigdy! nigdy!
Helena utrudzona od wiatru, słuchała z głową opuszczoną, bez odpowiedzi. Po chwili podniosła rękę, dając woźnicy znak, żeby zajechał. Konie ruszyły z kopyta.
— Przy Porta Pia stanąć rozkazała, wsiadając wraz z kochankiem do powozu.
I nagłym ruchem oddała się jego pożądaniu. Całował jej usta, czoło, włosy, szyję, chciwie, gwałtownie, bez tchu.
— Heleno! Heleno!
Żywy czerwonawy blask odbity od ceglastych domów, wypełnił powóz. Ulicą zbliżał się głośny tupot mnogich koni.
Helena rzekła, kłoniąc się na ramię kochanka z niezmierzoną słodyczą poddania się:
— Żegnaj, kochanie! Żegnaj! żegnaj!
Kiedy się podniosła, przecwałowało po prawej i lewej stronie dziesięć, albo dwanaście szkarłatnych jeźdźców, wracających z polowania na lisa. Jeden z nich, książę Beffi, przejeżdżając tuż obok, przegiął się w siodle, by zajrzeć do pojazdu.