jego rekowalescencyi, nie mogło, zaprawdę, być lepsze. Starała się wszelkimi sposobami nie zakłócać jego spokoju i doprowadzić do tego, żeby i nikt inny go nie zakłócał. Zostawiała mu zupełną swobodę, udawała, że nie spostrzega jego kaprysów i melancholii; nie utrudzała go nieoględnymi pytaniami; czyniła tak, żeby jej towarzystwo w godzinach obowiązkowych było mu lekkie; nawet wyrzekła się w jego obecności dowcipnych uwag, żeby oddalić odeń trud wymuszonego uśmiechu.
Andrzej, rozumiejący tę subtelność, był wdzięczny.
12. września, po sonetach Hermy, wrócił do Schifanoji z niezwykłą wesołością; spotkał donnę Franczeskę na schodach i ucałował jej ręce, mówiąc głosem radości:
Kuzynko, znalazłem Prawdę i Życie.
— Alleluja! — rzekła Donna Franczeska, podnosząc piękne, krągłe ramiona. — Alleluja!
I zstąpiła do ogrodów, a Andrzej wstąpił do swych pokojów, z podniosłem sercem.
Po chwili, usłyszał lekkie pukanie do drzwi i pytający głos Donny Franczeski:
— Czy mogę wejść?
Weszła niosąc w podołku sukni i między ramionami wielki pęk róż: różowych, białych, żółtych, czerwonych, czarnych. Niektóre, pełne i jasne, jak róże Willi Pamphily, świeżutkie i całe uperlone, miały coś trudnego do określenia, coś szklistego między płatkiem a płatkiem; inne miały płatki gęste i bogactwo barw, które przywodziło na myśl wspaniałość purpur Elizy i Tyru; inne zdawały się kawałkami wonnego śniegu i wzbudzały szczególną chęć, żeby je ukąsić i połknąć; inne były z ciała, prawdziwie z ciała, rozkoszne jak najrozkoszniejsze kształty kobiecego ciała, z subtelnem