Była sama. Schodziła powoli. Na pierwszej terasie, w pobliżu wodotrysku, zatrzymała się. Andrzej prowadził ją oczami, niepewny, doznając dreszczu przy każdym jej ruchu, przy każdym kroku, przy każdem jej ułożeniu bicia serca, jakgdyby każdy ruch, krok, każde ułożenie miało jakieś znaczenie, miało swoją wymowę.
Schodziła po schodach i terasach, przeplatanych drzewami i krzewami. Postać jej zjawiała się i znikała, już to cała, już powyżej pasa, już wynurzała się głową z pośród krzów różanych. Czasami sploty gałęzi skrywały ją na długo: widać było tylko w miejscach rzadszych jej czarną suknię i połyskującą jasną słomkę jej kapelusza. Im bardziej się zbliżała, tem bardziej zwalniała, zatrzymując się przy krzakach, oglądając cyprysy, schylając się, by podnieść garść spadłych liści. Z przedostatniej tarasy pozdrowiła ręką Andrzeja, który czekał wyprostowany na ostatnim stopniu; i rzuciła mu zebrane liście, które się rozleciały, niby rój motyli, drżąc, zostając, tem dłużej, tamten króciej, w powietrzu, układając się na kamieniach, z miękkością śniegu.
— I cóż? — zapytała.
Andrzej przyklął na stopniu, podnosząc dłonie.
— Nic! — wyznał. — Błagam o przebaczenie; lecz pani i słońce zbyt wypełniacie dzisiaj niebo słodyczą. Adoremus.
Wyznanie było szczere a także adoracya, chociaż oboje z pozorem żartu; i z pewnością Donna Marya zrozumiała tę szczerość, gdyż zarumieniła się nieco, wymawiając z osobliwą skwapliwością:
— Proszę wstać, proszę wstać.
On wstał. Ona podała mu rękę, dodając:
— Przebaczam panu, gdyż jest pan rekonwalescentem.
Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/200
Ta strona została przepisana.