nic; nie patrzyła nań; zawołała głosem nieco zmieszanym.
— Delfina!
Córka nie odpowiedziała, gdyż zapędziła się może pomiędzy drzewa na końcu ścieżki.
— Delfina! — powtórzyła silniej, z rodzajem przestrachu.
W czasie oczekiwania, po krzyku, słychać było śpiew dwu wód pośród milczenia, które zdawało się urastać.
— Delfina!
Szmer doleciał z pośród gąszczów, jakby przebiegła sarna i z gęstwiny wawrzynów wypadła zwinnie dziewczynka, niosąc w rękach kapelusz pełny małych czerwonych owoców, które zerwała z morskiej wiśni. Znużenie i bieg zarumieniły ją; wiele cierni tkwiło w wełnie jej sukienki, i kilka liści zatrzymało się w jej rozburzonych włosach.
— Mamusiu, chodź, chodź ze mną!
Chciała pociągnąć matkę ze sobą, żeby zerwać resztę owoców.
— Tam w dole jest ich cały las; tyle, tyle, tyle. Chodź ze mną mamusiu; chodź!
— Nie, kochanie; proszę cię. Jest późno.
— Chodź!
— Ależ późno.
— Chodź! Chodź!
Wreszcie Donna Marya ustąpiła jej naleganiom i dała się prowadzić za rękę.
— Jest droga do lasu wiśni morskich, i nie trzeba iść przez gąszcz — rzekł Andrzej.
— Czyś słyszała, Delfino? Jest lepsza droga.
— Nie, mamusiu. Chodź ze mną!
Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/211
Ta strona została przepisana.