Delfina pociągnęła ją między dzikie wawrzyny, ku stronie morza. Andrzej szedł za niemi; i był szczęśliwy, że mógł patrzeć swobodnie na postać ukochanej przed sobą, że mógł ją pić oczami, że mógł zbierać wszystkie jej różnorodne ruchy i rytmy przerywane zawsze przez chód po nierównym stoku, pośród stojących na przeszkodzie pni, pośród zamięszania młodych odrośli, pośród opornych gałęzi. Lecz, podczas gdy jego oczy syciły się tymi rzeczami, dusza jego zajmowała się ponad wszystko inne jednym ruchem, jednym wyrazem. — Och ta bladość, ta bladość przed chwilą, kiedy wymówił był owe pokorne słowa! I ten nieokreślny dźwięk głosu, którym wołała na Delfinę!
— Czy jeszcze daleko? — pytała Donna Marya.
— Nie, nie mamusiu. Ot, już jesteśmy u końca.
Rodzaj obawy naszedł młodzieńca, przy końcu drogi. Jeszcze po tych słowach oczy jego nie spotkały się z oczami. Co ona myślała? Co czuła? Jakim wzrokiem nań spojrzy?
— Ot tu! — zawołała dziewczynka.
Las wawrzynowy przerzedzał się istotnie, a morze stawało się bardziej widoczne. Naraz zaczerwieniał las wiśni morskich jak na ziemi wyrosłe korale, z dużymi pękami kwiatów na szczytach gałęzi.
— Co za cudo! — szepnęła Donna Marya.
Piękny las kwitnął i owocował w środku zatoki wgiętej jak hippodrom, głębokiej i słonecznej, w której wszystka łagodna piękność, tego wybrzeża gromadziła się w jedną rozkosz. Pnie drzew, przeważnie czerwone, niektóre żółte, wznosiły się smukłe, skryte liśćmi wielkimi jasnymi, zielonymi z wierzchu, a od spodu zielonawymi, w cichem powietrzu. Niezliczone białe i różowe grona kwiatów, podobne do bukietów konwalii,
Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/212
Ta strona została przepisana.