na szerokiej, pokrytej amarantowym dywanem z Buchary otomanie, na której były porozrzucane blade poduszki. Nad poduszkami wznosiły się palmy z wyblakłego złota. Ułożyła się ruchem miękkim, patrząc na Andrzeja z pośród uwodnych rzęs, tymi oczami, co zdawały się jakby opłynione jakimś przeczystym i przesubtelnym olejkiem. I zaczęła mówić o rzeczach powszednich, lecz głosem, który przenikał, jak niewidzialny ogień nawet najniklejsze żyłki młodzieńca.
Dwa czy trzy razy przydybał Andrzej błyskliwe spojrzenie Lorda Heathfield utkwione w żonę: spojrzenie, które zdało się mu pełne wszystkich nieczystości i bezwstydności, przed chwilą rozmąconych. Prawie przy każdym zwrocie Helena śmiała się śmiechem szyderskim, z osobliwą swobodą, nie zmięszana pożądliwością tych dwu mężczyzn, którzy obaj rozognili się na rycinach wyuzdanych książek. Jeszcze raz przeleciała przez umysł Andrzeja, lotem błyskawicy, kryminalna myśl. Wszystkie jego włókna drżały.
Kiedy Lord Heathfield wstał i wyszedł, on wybuchnął głosem zachrypłym, chwytając ją za rękę i zbliżając się do niej tak, że jej prawie dotykał gwałtownym oddechem.
— Ja tracę rozum... Szaleję... Potrzebuję ciebie, Heleno... Chcę ciebie...
Ona uwolniła rękę dumnym ruchem.
Sperelli zerwał się na równe nogi, cały siny.
Lord Heathfield wracając zapytał:
— Już pan odchodzi? Co to panu takiego?
I uśmiechał się z młodego przyjaciela, gdyż znał wpływ swych książek.
Sperelli skłonił się. Helena podała mu rękę bez zmięszania. Markiz odprowadził go aż na próg, mówiąc doń po cichu:
Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/374
Ta strona została przepisana.