pokonał dreszcz bojaźni bożej. I zwróciła się ku domowi kochanka trwożna, zmięszana, jakby szła na pierwszą schadzkę.
— Ach, nareszcie! — wykrzyknął Andrzej, chwytając ją w swe ramiona, pijąc oddech z zalękłych ust.
Potem biorąc jedną jej rękę i przyciskając ją sobie do piersi, rzekł:
— Słuchaj mego serca. Gdybyś była spóźniła się eszcze o minutę, byłoby mi pękło.
Ona przytuliła policzek zamiast ręki. On ucałował jej kark.
— Słyszysz?
— Tak; mówi mi...
— Co ci mówi?
— Że mnie nie kochasz.
— Co ci mówi? — powtórzył młodzieniec, ukąsiwszy ją w kark, przeszkadzając jej podnieść się.
Zaśmiała się.
— Że mnie kocha.
Zdjęła płaszcz, kapelusz, rękawiczki. Poszła powąchać kwiaty białych bzów, które wypełniały wysokie florentyńskie kielichy, owe z borghezyjskiego tonda. Szła po dywanach ze szczególną lekkością; i nie było nic słodszego nad ruch, z którym zanurzyła oblicze, pośród delikatnych bukietów.
— Weź — rzekła, biorąc zębami jeden kwiat i trzymając go w ustach, zewnątrz warg.
— Nie; ja wezmę z twoich ust inny kwiat, mniej biały, lecz wonniejszy...
Ucałowali się długo, długo, pośród woni kwiatów.
Rzekł głosem nieco zmienionym, pociągając ją:
— Chodź tam.
— Nie Andrzeju; jest późno. Dziś nie. Zostańmy
Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/380
Ta strona została przepisana.