Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/388

Ta strona została przepisana.

W pokoju liliowe światło zmierzchu walczyło ze światłem świec. Filiżanka herbaty stała na brzegu stołu zimna, uszczuplona dwoma łykami. Kwiaty bzu w kryształowych kielichach zdawały się bielsze. Poduszka na fotelu zachowała jeszcze odcisk ciała, które na niej spoczywało.
Dzwon Trinita de’Monti zaczął dzwonić.
— Boże, jak późno! Pomóż mi zarzucić płaszcz — zawołało biedne stworzenie, wracając ku Andrzejowi.
Objął ją znowu ramionami, uścisnął, pokrył ją pocałunkami gwałtownymi, ślepo, zapamiętale, z trawiącym ogniem, bez słów, tłumiąc na jej ustach jej westchnienia, dławiąc na ustach jej gwałtowną prawie, nieprzepartą potrzebę, która go naszła: krzyczeć imię Heleny. I na ciele nieświadomej dokonał straszliwego świętokradztwa.
Kilka minut pozostawali w uścisku. Ona rzekła głosem wygasłym i pijanym:
— Zabierasz mi moje życie!
Była szczęśliwa z powodu tej namiętnej gwałtowności.
Rzekła:
— Duszo, duszo moja, cała, cała moja! Mówiła szczęśliwa:
— Słyszę, jak ci bije serce... tak mocno, tak mocno!
Potem rzekła z westchnieniem:
— Pozwól mi wstać. Muszę iść.
Andrzej był biały i zmieniony, jak mężobójca.
— Co ci? — zapytała go czule.
— Chciał uśmiechnąć się do niej. Odpowiedział:
— Nie doznałem nigdy tak głębokiego wzruszenia. Myślałem, że umrę.
Podszedł do jednego z kielichów, wyjął bukiet