— Donna Helena — rzekł Galeazzo.
Obaj patrzyli na nią; obaj czuli urok tego chodu. Lecz wzrok Andrzeja przeniknął suknie, widział znane kształty, boski tors.
Kiedy się z nią zrównali, pozdrowili ją równocześnie; i przeszli mimo. Teraz nie mogli patrzeć na nią, lecz byli oglądani. Była to dla Andrzeja męczarnia całkiem nowa ten pochód obok rywala, pod oczyma kobiety tak pożądanej i myśl, że te straszne oczy może rozkoszowały się porównaniem. On sam, w myśli, porównywał siebie z Secinar’em.
Ów miał typ bawoli jakiegoś Lucjusza Vero blondyna i niebieskookiego. Pośród jego bujnej wspaniałej złotej brody czerwieniały usta bez żadnego wyrazu duchowego, lecz piękne. Był wysoki, barczysty, silny, pełen elegancyi, wprawdzie nie subtelnej lecz swobodnej.
— No? — zapytał go Andrzej, pchnięty do tego śmiałego kroku przez nieprzezwyciężony popęd. — Dobrze idzie twoja sprawa?
Wiedział, że może w ten sposób mówić z tym człowiekiem.
Galeazzo odwrócił się z wyrazem pół zdumionym pół badawczym, gdyż nie spodziewał się od niego takiego pytania, a tembardziej w tonie tak żartobliwym, tak zupełnie spokojnym. Andrzej uśmiechał się.
— Ach, od jakże dawna trwa moje oblężenie! — odrzekł pięknobródy książę. — Od niepamiętnych czasów, z licznymi nawrotami i zawsze nieszczęśliwie.
Przybywałem zawsze za późno: ktoś mnie już uprzedził w zdobyciu. Lecz nigdym nie tracił otuchy. Byłem pewny, że prędzej lub później przyjdzie moja kolej.
Attendre pour atteindre. I istotnie...
Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/392
Ta strona została przepisana.