samym szczycie ociągał się mdły połysk; z westybulu wyjechała druga zamknięta kareta.
„Gdybym mógł zobaczyć!“, myślał, przystając. Zwolnił kroku, by przydłużyć niepewność i nadzieję. Zdawała się mu bardzo daleką, prawie zaginioną w tym budynku tak przestronnym.
Kareta zatrzymała się, i jakiś pan wychylił głowę z okienka, wołając:
— Andrzeju!
Był to książę di Grimiti, jego krewniak.
— Idziesz do Scerni? — zapytał z lekkim uśmiechem.
— Tak, — odrzekł Andrzej — by zasięgnąć wiadomości. Wiesz, jest chora.
— Wiem. Wracam właśnie od niej. Ma się lepiej.
— Czy przyjmuje?
— Mnie, nie. Lecz może przyjmie ciebie.
I Grimiti zaczął się złośliwie śmiać, za obłokami dymu z papierosa.
— Nie rozumiem — rzekł Andrzej poważnie.
Uważaj; już mówią, że jesteś w łaskach. Dowiedziałem się o tem wczoraj, w domu Pallavicinich; od pewnej twojej przyjaciółki: przysięgam.
Andrzej wykonał ruch zniecierpliwienia i odwrócił się, by odejść.
— Bonne chance! — dorzucił mu na drogę książę.
Andrzej wszedł w przedsień. Na dnie jego radowała się próżność z powodu tak szybkiego powstania onej plotki. Czuł się teraz pewniejszy, lżejszy, prawie wesoły, pewien wewnętrznego ukojenia. Słowa księcia Grimiti od razu dodały otuchy jego myślom, niby łyk wzmacniającego serce napoju. Kiedy wstępował na schody, wzrastała jego nadzieja. Stanąwszy przed drzwiami, przystanął chwilkę, by powściągnąć lęk. Zadzwonił.
Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/97
Ta strona została przepisana.