wciąż kwiaty pomiędzy swymi miękimi palcami.
Naraz podniosła głowę ku niemu, spojrzała prosto w oczy, ale tak, iż Adam uczuł, że wzrok ten sięga mu do dna duszy.
— Myślałam — wyrzekła — o tych kwiatach, które pan zawoził.
Adamowi zrobiło się nieprzyjemnie.
— I — mówiła, nie spuszczając zeń oczu — cieszy mnie, że te są inne... zupełnie inne.
— Z nad przepaści — dorzucił, aby coś powiedzieć, bo uczuł się zmieszanym, nie wiedzieć, z jakiego powodu.
— Symboliczne — zaśmiała się swywolnie, on rozśmiał się także z jakąś ulgą.
— Teraz proszę być mojem lustrem, wszak w oczach można się przejrzeć, zwłaszcza w takich, jak pańskie... niewinnych! Proszę się zbliżyć i uklęknąć — komenderowała kapryśnie.
Adam westchnął komicznie, ale uczynił zadość i przykląkł, ona, zaś, patrząc mu w oczy filuternie, stroiła swą głowę, jak w koronę, w białe gencjanny, potem jedną zasadziła jemu do klapy.
Strona:PL Garlikowska - Misteryum.djvu/028
Ta strona została uwierzytelniona.