Lilith, swoim zwyczajem, ubrana biało, ująwszy suknię w obie ręce, wspinała się energicznie po oślizgłych, obrosłych murawą, kamieniach. Podróż ta jednak była uciążliwa, tem uciążliwsza, iż był wielki upał. Nagrzane świerki odurzały wonią żywicy i duszną, bez przewiewu atmosferą, musieli wciąż odpoczywać, nie tracili jednak humoru, śmieli się swywolnie i dowcipkowali.
Adam chwilami ujmował ręce Lilith i wciągał ją za sobą, widział jej zmęczenie i gdyby mógł, byłby ją wziął na ręce i uniósł przez te ostrokrzewy.
Wdzierał się szybko i nad wyraz zręcznie, poczem zatrzymywał i czekał na nią, mimowoli wtedy obserwował, więc widział wyzierające koronki z pod ugiętej sukni, oraz czarne pończoszki, ona zaś patrzyła na jego szczupłą smukłą postać, z taką łatwością wspinającą się wzwyż i zazdrościła mu tej lekkości.
Oparła się o drzewo i zawołała:
— Chyba już dalej nie pójdę.
— Cóż znowu, musimy dojść do jakiejś drogi, powrót byłby gorszy, nawet niemożliwy, zresztą już drzewa rzedną, prześwituje.
Strona:PL Garlikowska - Misteryum.djvu/049
Ta strona została uwierzytelniona.