płaczu, prostego wyszlochania się, resztką jednak wysiłku zepchnęła łkanie w czeluście swej szarpiącej się, roztarganej duszy, zęby ścięła, a na swe wabne usta przywołała niedbały grymas fałszywego uśmiechu.
Wnętrze jednak jej istności wyło z szalonego jasnowidzenia prawdy, iż rozstała się z Adamem na zawsze, że, pomimo zobopólnych zapewnień, nie zobaczą się więcej.
Koniecznie chciała wbić w siebie przekonanie: że tak być musi, że jej winą jest ta omyłka, że niema zatem przyczyny do cierpień, Adam wszak był tym, czym go uczyniła i czym jedynie uczynić pragnęła — kochankiem chwili.
Pęk blado różowych kwiatów spoglądał na nią z ceratowych poduszek przeciwległej ławki, słońce padło ukosem przez szybę okienną i złota nitka, jaką Adam umyślnie kazał okręcać dla niej bukiety, zemigotała jej w oczy złośliwym promieniem... nadziei.
Ujęła wiązankę, położyła na kolanach i wpatrzyła się w te, powarzone przez mróz, kwiaty, które Adam dobierał z myślą o niej. Straciły zupełnie zapach i pokurczyły się, jakby nagle i im tchu zabrakło.
Strona:PL Garlikowska - Misteryum.djvu/206
Ta strona została uwierzytelniona.