— Ja mogę iść tylko drogą prostą — powiedział — naturalnie, inny korzystałby z teorji pani, ja nie potrafię.
Nie spuszczała zeń swych nanowo rozbłysłych oczu, przepełnionych teraz coraz złośliwszymi płomieniami. Wydawał się jej śmiesznie, pretensjonalnie dziecinnym.
— Inni... — jakgdyby ona nie potrafiła odróżnić, jakgdyby nie wiedziała, jakimi są inni i jakim jest on, wszak tylko dlatego wzięła go.
Nie chciało się jej jednak przedłużać tej decydującej rozmowy.
— Byle prędzej — myślała.
— Jak to dobrze, iż rozstajemy się bez żadnych scen i tragedji — powiedziała i roześmiała się.
— Ach, to było do przewidzenia — rzucił i przygryzł wargi.
— Zatem żegnam pana — powiedziała, wyciągając chłodną rękę.
— Jutro rano przyjdę na dworzec... pozwoli pani... po raz ostatni... — dodał ciszej.
— Ależ może pan przyjść — odparła dziwnym tonem.
Słowa pan, pani w ustach ich nabierały szczególniejszego brzmienia, przy-
Strona:PL Garlikowska - Misteryum.djvu/230
Ta strona została uwierzytelniona.