cioła. Wszedłem na ambonę z pełnym żołądkem a głową rozgrzaną. Z początku wszystko szło dobrze wkrótce jednak myśli mi się splątały, począłem się jąkać, a szmer wśród słuchaczy, przerywany, tu i ówdzie śmiechem tłumionym, skonfundował mnie do reszty. Czy naprawdę słabo mi się zrobiło, czy też udanem omdleniem chciałem się uratować, tego doprawdy niewiem. Upadłem, a kościelni zanieśli mnie do zakrystji. Nic nie mówiąc chwyciłem płaszcz i kapelusz, pospieszyłem do domu, spakowałem kuferek i ruszyłem do Padwy, aby tam złożyć mój trzeci egzamin. Po Wielkiejnocy powróciłem do Wenecji z tytułem doktora. Nie było już mowy o kaznodziejstwie.
O Anieli marzyłem wciąż. Jej powściągliwość podbudzała mnie, tak, że miłość stała mi się męczarnią. Gorąca moja krew pragnęła kochanki takiej jak Bettina, co zaspokaja miłość, a nie chce jej zgasić. Tymczasem namiętność moja, widna mi z oczu, podziałała na dwie siostry, przyjaciółki Anieli, które uczyły się razem z nią u tej samej hafciarki. Były one piękniejsze może od Anieli, a z pewnością tkliwsze, lecz miłość ślepą bywa. Na wszystkie moje zaklęcia Aniela odpowiadała, że chce zostać moją żoną. W takiej rozterce duchowej będąc przyjąłem wówczas zaproszenie hrabiny Monte Reale do Paseano, gdzie miałem znaleźć się wśród najbardziej wyszukanego grona. Tam zapomniałem na jakiś czas o mojej nieubłaganej Anieli. W zamku zajmowałem pokój bardzo ładny z widokiem na ogród. Gdy obudziłem się nazajutrz po mojem przybyciu, ujrzałem zachwycającą dziewczynę, która przyniosła mi kawę. Była ona młodziutka może czternastoletnia, lecz rozkwitnięta. Biała jak marmur, o kruczych splotach i dziecięcych, a przecież ognistych oczach, była prześliczna. Jej uczesanie i ubiór składający się z koszulki i krótkiej spódniczki, co odsłaniała najzgrabniejsze w świecie nóżki, dodawał jej uroku. Patrzyłem w nią jak w tęczę, ścieliłaś, moje dziecko. Jak się zowiesz? — Łucja. Jestem córką było pościelone? — spytała. — Bardzo dobrze. Z pewnością to ty je ścieliłaś, moje dziecko. Jak się zowiesz? — Łucja. Jestem córką odźwiernego. To dobrze, że pan niema służącego. Będę usługiwała panu, myślę, że nie zarobię na gniew pana. Zachwycony takim wstępem siadam na łóżku, Łucja zaś pomaga mi wdziać szlafrok i milutko przytem gawędzi. Połowy z tego nie rozumiałem. Piłem kawę, tak samo zmieszany jak ona, olśniony jej pięknością. Usiadła w nogach łóżka, usprawiedliwiając się najpiękniejszym uśmiechem. Piłem jeszcze kawę, gdy weszli rodzice Łucji. Nie ruszyła
Strona:PL Giacomo Casanova - Pamiętniki (1921).djvu/21
Ta strona została przepisana.