San Hiobe, zobaczyłem w gondoli wieśniaczkę, która miała bardzo bogate przybranie głowy. Zatrzymałem się, aby się lepiej przypatrzeć, gondolier zaś, myśląc, że chcę wsiąść podpłynął do brzegu. Nie namyślałem się ani chwili, kiedy zobaczyłem ładny buziaczek wieśniaczki. Wsiadłem i zapłaciłem wioślarzowi podwójnie, aby już nikogo więcej nie przyjął do gondoli. Jakiś stary ksiądz siedział obok wieśniaczki, chciał mi odstąpić miejsca, ale nie przyjąłem tej grzeczności. — Ci gondolierzy mają szczęście — począł abbate — wzięli nas w Rialto za trzydzieście solów, z zastrzeżeniem, że wolno im będzie przyjmować innych gości. — Niema dla nikogo więcej miejsca, kiedy ja jestem w gondoli — mówię, wręczając wioślarzom, gdyż dwóch ich było, jeszcze czterdzieście solów. Olśnieni, tytułują mnie ekscelencją, a poczciwy abbate, biorąc to za dobrą monetę, przeprasza mnie, że mnie tak nie tytułował. — Nie jestem weneckim szlachcicem. Nie należy mi się taki tytuł — powiedziałem, uśmiechając się. — Jakże mnie to cieszy — zawołała dziewczyna. — Bo ja się boję szlachciców. — Jestem pisarzem u adwokata. — I znowu się cieszę. Wszak miło jest być w towarzystwie osoby, która się niema za coś lepszego odemnie. Mój ojciec, brat obecnego tu abbate, był dzierżawcą w Pr. Odziedziczyłam cały jego majątek jako jedynaczka. Matka mi choruje, czem się bardzo martwię. Lekarz powiedział mi, że nie pociągnie długo. Powracając do początku naszej rozmowy, dodam, że niema wielkiej różnicy pomiędzy córką bogatego dzierżawcy, a pisarzem u adwokata. Czyż nie tak mój wuju? — Z pewnością, droga Krystyno. Lecz ten pan przysiadł się do nas nie wiedząc kim jesteśmy. — Proszę jednak wierzyć, księże proboszczu, że to zdziałał powab pańskiej młodej i pięknej siostrzenicy. Poczęli się śmiać oboje, a ponieważ nie było właściwie z czego, pomyślałem sobie, że są zbyt naiwni. — Dlaczego się panienka śmieje? — spytałem. — Czy aby pokazać swoje prześliczne ząbki? — Wcale nie — odpowiedziała. — Wszyscy zresztą chwalą je w Wenecji, chociaż u nas w Pr. wszystkie dziewczęta mają ładne zęby. Nieprawdaż, wuju? — Tak jest, moje dziecko. — Śmiałam się z czegoś, o czem się pan nie dowie. — Dlaczego? — Bo nie chcę tego! — rzuciła marszcząc brwi. — To ja powiem — odezwał się proboszcz. — Chce pan wiedzieć, co Krystyna powiedziała o panu, kiedyś przechadzał się po bulwarze? Oto ładny młodzieniec. Patrzy na mnie, może by chciał być tutaj przy nas. — Jakże mnie to zachwyca! — zawołałem. — Tak,
Strona:PL Giacomo Casanova - Pamiętniki (1921).djvu/67
Ta strona została przepisana.