wreszcie jakaś bezzębna starowina, która oznajmia mi iż: „siostra M. M. jest zajęta i nie może przyjść do kraty“. Upokorzony do głębi, przekonany, że stałem się igraszką niewczesnego żartu wpadam we wściekłość, którą jednak hamować muszę. Minęło dziesięć dni, które odsłoniły mi tajemnicę, nieznaną dotąd mnie samemu, że zakochałem się w M. M. Nie bywałem jednak w kościele i odesłałem jej listy przez zaufanego posłańca, uważając tę sprawę jako skończoną. Niedługo jednak ten sam posłaniec przyniósł mi list od M. M., w którym się usprawiedliwia iż zaszło nieporozumienie, z powodu którego była zrozpaczona. Siostra furtjanka bowiem nie wezwała jej do kraty. Dlatego prosi, abym przyszedł znowu tego, a tego dnia. Stawiam się w terminie i tym razem piękna nie każe mi czekać długo. Ukazała się niebawem zachwycająca ze spojrzeniem ognistem swych lazurowych oczów. Podała mi rękę przez kratę, którą okryłem łzami i pocałunkami. — Kiedy się zobaczymy? — pytam drżącemi usty. — Kiedy? — Możemy zobaczyć się w kasynie, albo też w Wenecji, lecz wszystko musi być ułożone dwa dni naprzód. Proszę przyjść pojutrze. Te dwa dni spędziłem w gorączce, zdawało mi się, że kocham po raz pierwszy. Kiedy znalazłem się wreszcie w klasztorze, drżałem tak, że musiałem oprzeć się o ścianę. M. M. oddała mi klucz do kasyna, dokąd mam się udać o zmierzchu i w masce. W kasynie będzie pewien pokój oświecony, do którego mam wejść. Ucałowałem jej rękę i odszedłem rozmarzony jak student przed pierwszą swą schadzką. Skrzydła miłości uniosły mnie wieczorem do kasyna, w oznaczonym pokoju zastałem M. M. w pięknej sukni i w peruce na głowie. Rzuciłem się przed piękną na kolana okrywając jej ręce pocałunkami, a potem poszukałem jej ust i doznałem takiej roskoszy, iż zdało mi się, że umrę. Lecz M. M. poczęła się wzbraniać, rozpoczął się więc rodzaj walki, z której wyszedłem bardziej rozkochany lecz z męką Tantala w duszy. Potem M. M. zadzwoniła, kobieta średnich lat zastawiła stół wykwintną wieczerzy. Piliśmy szlachetnego burgunda, szampan i poncz. Nadeszła północ, siedzieliśmy przed kominkiem, na którym płonął wesoły ogień, odbijając się w taflach podłogi. — Okrutna — rzekłem patrząc w piękne oczy mej towarzyszki. — Jak długo dręczyć mnie będziesz? Pozwól zaniosę cię na łóżko, abyś spoczęła. Cicho usiądę u twego wezgłowia, albo odejdę, aby cię zostawić słodyczy snu. Bo cóż wreszcie mam począć? — Spocznijmy na tej kanapie — mówi M. M.
Strona:PL Giacomo Casanova - Pamiętniki (1921).djvu/92
Ta strona została przepisana.